poniedziałek

DIABLA GÓRA

Jest to wzniesienie, ileś tam metrów nad poziomem morza, położone między Starą Hutą i Huciskiem. Na pierwszy rzut oka niczym się nie różni od innych i nie jest nawet zaznaczona na mapie, bo nic szczególnego tam nie ma, co by można podziwiać. A jednak od kilku wieków ma swoją nazwę, choć próbowano ją zmienić, a jednak nowy pomysł nie przyjął się, bo nie pasowało do tego, co się wydarzyło w tym miejscu przed wiekami. Działo się to w czasach, kiedy organizowała się państwowość polska, a pierwszy władca, aby zaistnieć na arenie międzynarodowej musiał przyjąć chrzest i wprowadzić chrześcijaństwo do swego kraju. Ponieważ, w tym czasie na ziemiach, które weszły w skład państwa polskiego było bardzo małe zaludnienie, większość terenów porastała dziewicza puszcza, które należały do państwa, jako dobra królewskie zarządzane przez administratorów. Dopiero w późniejszych czasach za wybitne zasługi na polach bitew i w administracji państwowej król nadawał szlachectwa i majątki ziemskie.


W miarę postępu chrystianizacji, która następowała powoli, ale skutecznie, panowie polscy przyjmowali chrzest wraz ze swoimi dworami i poddanymi. Było to konieczne, bo inaczej groziła szubienica albo gilotyna. Gorzej było z wykonywaniem tego, co się przyjęło pod przymusem, a obrońcy starych praw skutecznie bronili się przed nowym, którego nie rozumieli. W większych skupiskach ludzkich, nową wiarę głosili księża w czarnych sukniach jak ich pospolicie nazywano, a reszta kraju należała do czarownic, a były dobre i złe. Jedne pomagały ludziom w codziennym życiu i były szanowane w społeczeństwie, w którym żyły, a inne robiły wszystko na złość. Od nich zależała, np. mleczność krów (dopiero później wymyślano pasze treściwe i choroby wymion).
W owym czasie na wierzchołku wymienionej góry znajdowała się osada leśna, gdzie wypalano węgiel drzewny i smolę, która w tym czasie była bardziej potrzebna w twierdzach i zamkach do obrony przed nieprzyjacielem. Mężczyźni zatrudnieni byli w przemyśle, a kobiety i dzieci pracowały w polu. Kolejny dzień zdawałoby się, że będzie podobny do innych. Słońce wzeszło, ale z samego rana starsi mieszkańcy przeczuwali coś niedobrego. Niebo było bezchmurne, a promienie były jakieś inne, tak jakby przedzierały się przez mgłę. Ptactwo leśne wydawało jakieś niezrozumiałe krzyki, zwierzyna leśna zachowywała się tak, jakby "miała zamiar opuścić jak najszybciej ten teren. W miarę zbliżania się pory obiadowej, powietrze zrobiło się takie nieznośne, że nie było czym oddychać, zrobiło się tak spokojnie, że nie poruszył się ani jeden liść na drzewach. Zanosiło się na coś groźnego. Mieszkańcy osady szybciej zeszli z pola, w smolarniach zostali tylko ci, którzy byli niezbędni do kierowania i pracy w ciągłości produkcji. Pozostali mieszkańcy szybciej jak zwykle kończyli pracę z obawy, co mogło się wydarzyć. I stało się. Słońce chyliło się ku zachodowi, na zachodzie można było zaobserwować wychodzące niewielkie chmury, w miarę upływu czasu było ich więcej, słychać było pomruki cichych grzmotów. Nagle zapanowała taka ciemność, że na wyciągnięcie ręki nic nie było widać. Błyskawice prawie bez przerwy rozświetlały wzgórze, pioruny strzelały jeden koło drugiego. Wichura łamała drzewa jak zapałki. Woda lala się z góry, wyglądało na to jakby wzgórze było morzem i trzeba było go opróżnić. Nagle zawirował wiatr niedaleko drogi, wielowiekowe drzewo wyrwane zostało z korzeniami i odrzucane na kilkaset metrów. (Powstał w tym miejscu ogromny dół, nikt w tym czasie nie sprawdzał, co z tego wynikło, bo nie było możliwości). Mieszkańcy osady pouciekali z domów, bo najpierw trzeszczały ściany, a później wszystko zostało zrównane z ziemią. Podobny los spotkał smolarnie, przez jedną noc nad tą góra było piekło na ziemi. Szczęściem było to, że z mieszkańców nikt nie zginął. Przemoknięci i przestraszeni doczekali następnego dnia. Po wschodzie słońca można było zobaczyć ogromne zniszczenia. Po byłej osadzie nie było ani śladu. Natomiast w miejscu, gdzie wyrwane zostało drzewo z korzeniami, z te­go dołu wypłynęło obfite źródło z krysta­liczną wodą. A naokoło źródła kilkaset me­trów las był wyłamany, że nie pozostało ani jedno drzewo. Były dwie możliwości: wy­nieść się z tego miejsca i zaprzestać produk­cji, albo zaczynać od nowa. Zwyciężyło to drugie. Przemawiało za tym obfite źródło, obok uczęszczany trakt handlowy i gotowy plac pod budowę zakładów przemysłowych. Nikt nie przypuszczał, że ta piekielna noc zapoczątkuje dalsze dzieje tego miejsca. I tak się stało. W miarę upływu lat budowa fortyfikacji w miastach i zamków obronnych potrzebowała smoły w celach obronnych. Smolarnie miały coraz to nowe zamówienia i nigdy tego nie było za dużo. Bardzo często zdarzało się. że kupcy jadący z dalekich stron znanym traktem, pomimo, że mieli uzbrojoną drużynę dla bezpieczeństwa, jeże­li dzień miał się ku zachodowi, woleli za­trzymać się w osadzie, niż ryzykować dalszą jazdę przez las. Stawiano wozy z towarem na placu, rozpalano ognisko, służba przy­rządzała wieczerzę z zapasów, w które zaopatrywali się na podróż lub korzystali z go­ścinności osadników. Do późnych godzin nocnych rozmawiano o czasach przeszłych i współczesnych.
 
Po sutej wieczerzy zakrapianej mocnymi trunkami pora była kłaść się na odpoczynek. Wyznaczano straże do pilnowania taboru, a że czasy były niepewne, bo nowa wiara jeszcze była niepewna i niewiadome było czy to, w co wcześniej wierzyli już ustąpiło na zawsze woleli być w zgodzie ze wszyst­kimi. Po odmówieniu wieczornych pacierzy wystawiano duży dzban najprzedniejszego miodu, z dala od obozu dla tych, którzy mu­szą ustąpić nowemu porządkowi. Oczywi­ście rano dzbany były puste, tylko wartow­ników przez dłuższą część dnia nie opusz­czał dobry humor, ale na to nikt nie zwracał uwagi. Przy następnym postoju dzielni war­townicy chętnie zgłaszali się na nocną służ­bę. Zdarzało się też, że tym traktem szli wę­drowni mnisi w zakurzonych habitach. Mó­wili, że wracają z Ziemi Świętej i niosą en­cenne relikwie, między innymi, kopyta osiołka, na którym Zbawiciel wjechał do Jerozolimy w Wielki Czwartek, a każde z nich uchroni potencjalnego nabywcę od iluś tam lat od ognia piekielnego. Tak umieli przemawiać, że trudno było im nie uwierzyć. Każde ko­pytko miało inną cenę, w zależności czy le­we, czy prawe.
 Skruszeni smolarze znając temperaturę smoły, którą przez całe życie produkowali, aby się po śmierci w niej nie smażyć wyciągali ostatnią monetę, aby osiągnąć zbawienie. Zamożniejsi za jedno kopyto dawali ładnego konia. Zdarzało się, że taki naciągacz zatrzymywał się w piątek, w dzień bezmięsny, kiedy spożywanie mięsa zakazane było pod groźbą ognia piekielnego i ku zdziwieniu obecnych tego zakazu nie stosowali. Kiedy grzecznie zwrócono im uwagę, ci z kolei gniewali się i dali do zrozumienia wszystkim, że oni muszą to robić, że po zjedzeniu mięsa i popiciu mocnym trunkiem mają we śnie jakieś cudowne widzenia.

Po udanym handlu i wygodnym odpoczynku wyjeżdżali z osady na pięknych koniach i z pełną sakiewką monet. Zastanawiali się skąd nabyć taki cenny towar, aby uszczęśliwić następną osadę. W miarę upływu czasu zaludnienie kraju zwiększało się, a dobra królewskie w większości zostały rozdzielone. Tam, gdzie ziemia nadawała się pod uprawę, karczowano lasy, powstawały nowe osiedla, oczywiście, to co żyło na tej ziemi: ludzie, zwierzęta i wszelka roślinność były własnością właściciela tej posiadłości. Poddani nie mieli nazwisk, tytułowani byli z racji wykonywanej przez nich pracy. Kowal, Kołodziej, Szewc itp. Na chrzcie św. dawano imiona paniczowi: Stanisław albo Jan, poddanemu to samo, ale później zwracano się: pan Stanisław albo pan Jan, a do poddanych: Stach i Jasiek.
 
Zdarzało się, że pan Stanisław wysłał Stacha z jakimś poleceniem w daleką po­dróż, oczywiście, że piechotą, bo poddany był czymś ani kimś. Po załatwieniu sprawy Stach wracał do domu, a że ta droga była da­leka, bardzo powłóczył nogami. Już był nie­daleko do celu słońce już zaszło, noc była pochmurna, ciemno się zrobiło, że o krok nie było nic widać i nagle przedstawiło mu się, ze jest w nieznajomym miejscu i o dzi­wo słyszy muzykę, podchodzi bliżej i widzi że odbywa się jakiś bal i to dziwny. Orkiestra gra na ognistych instrumentach, kelnerzy w czarnych garniturach, wszyscy jednakowego wzrostu, nadzwyczaj uprzejmi. Trunki jakie oferowano są koloru czerwonego i nadzwyczaj mocne.
Nawet nie zdążył się rozejrzeć, już był razem z nimi. Jego codzienne ubranie zmieniło się w czarny garnitur, już nie czuł się Stachem tylko panem Stanisławem tak się świetnie bawił, że nie czuł, kiedy go sen zmorzył. Kiedy się obudził słońce było już wysoko a on siedział na powalonym drzewie o kilkadziesiąt metrów od swojego domu i nie Pan Stanisław tylko poddany Stach. I od tej chwili, uznano, że ta góra ma moc diabelską. Od tamtego czasu minęło dwieście może trzysta lat. Tamto co minęło uznano za bajki lub legendę, nikt się rym nie przejmował. Minęły lata zaborów, dwie wojny światowe, czwarty rozbiór Polski uznany za „przyjaźń polsko-radziecką", czasy względnego spokoju, poprawa życia mieszkańców wsi. I nagle, przy tym właśnie trakcie zwanym gościńcem, w miejscu między budynkami, niedaleko tego źródła, na drzewie przydrożnym, jakaś niewidzialna ręka zawiesiła małą kapliczkę z obrazkiem Matki Boskiej. Minęło już wiele Jat i nikt się do tego nie przyznał, pozostanie to tajemnicą. Od wielu lat zachodziła konieczna potrzeba wybudowania kaplicy na południowej części parafii Bondyrz. Napotykano na same trudności, brak odpowiedniej działki, niemożność uzyskania pozwolenia na budowę, a później zmiana proboszcza. Kiedy nastąpiła (ustrojowa) odwilż można było budować kościoły. Następny proboszcz skorzystał z tej okazji. Wynikł problem z doborem działki. Parafianie proponowali gdzie indziej, na drugiej górze, działka mniej pracochłonna, po prostu ładniejsza. Nie trafiło to do przekonania proboszcza. Uparł się, że ma być w tym miejscu, gdzie znajdowała się kapliczka z obrazkiem. Niestety proboszcz, który rozpoczął budował został przeniesiony do Tomaszowa. Następny, który kontynuował i zakończył budowę, zmienił patronkę kościoła z Marii Magdaleny na Matkę Boską Nieustającej Pomocy. I tu trzeba sobie zadać trudne pytanie, czy to, co jest tu napisane jest oparte na legendzie, ale jak mówi stare przysłowie, w każdej bajce coś tam z prawdy jest. Choćby sama nazwa tego wzgórza, że to nie dzisiaj, ani sto lat temu nie powstało, tylko o wiele wcześniej.

Czyżby miało powstać nowe sanktuarium, bo w Krasnobrodzie też na początku obrazek wieszano na drzewie. Później budowano drewnianą kapliczkę, następnie drewniany kościół, aż pojawili się bogaci sponsorzy. Dzięki nim marny taki piękny murowany kościół. Ktoś może powiedzieć, że kiedyś były inne czasy. Czasy są zawsze podobne. Pory roku jednakowo się zmieniają, po zimie następuje wiosna itd. A prawdziwy cud przydałby się w tym czasie.
 
Antoni Gancarz
Gazeta Krasnobrodzka 18.10.2000r.

Zdjęcia są współczesne i w niczym nie przedstawiają sytuacji związanej z napisaną opowieścią, ale zastanawiają dzieje mieszkańców tej góry, podobne na planie stuleci. Nikt tutaj nie mógł zamieszkać na dłużej, a nieliczni śmiałkowie nieświadomi mrocznych dziejów i złowieszczej nazwy, po dekadzie lub kilku dekadach pozostawiają opuszczone domostwa. Wydawało się, że budowa kościoła na malowniczym wzgórzu zmieni sytuację - nic podobnego! Nawet przyjezdni nabywcy opustoszałych posesji mieszkają tutaj tylko przez kilka dni w roku. 

Współczesna historia tej części osady jest bardzo poplątana a wszystkie próby złagodzenia demonicznej nazwy nie przynoszą efektu. Nazwa "Diabla Góra" raczej nie zachęca do planowania osadnictwa, więc coś próbowano z tym zrobić. Grunty po obydwu stronach drogi łączącej Hucisko i Starą Hutę należały do mieszkańców sąsiedniej wsi o łagodnej nazwie "Potok". Przed laty płynęła tam mała ale bardzo bystra rzeczka, która miała ujście w niedalekiej rzece Szum, ta wpływa do rzeki Tanew, a ta z kolei do Sanu, który stanowi prawobrzeżny dopływ Wisły. Być może bystry potok był początkiem większej rzeki, niestety suche lata pozostawiły moczarę w środkowej części wsi a rzekę  Szum zasila krótszy dopływ zwany przez miejscowych Świerz (Świrz). Wracając jednak do pola: za górą, pod górą, przy trakcie - tak nazywali to miejsce mieszkańcy, unikając prawdziwej, a zarazem przerażającej nazwy - miejsce to przez stulecia nie zamieszkałe, zaczęło na początku XX wieku nabierać niespotykanego rozkwitu. Zapomniano, a może zbagatelizowano starą nazwę. Bardzo przyjazne miejsce na osiedlenie tj. szeroki gościniec, blisko położona bardzo silna studnia (aktualnie staw Pana Puźniaka), południowy stok góry wydawały się idealnym miejscem na nowe siedliska dla rodzin przy podziale majątków. Urzędnicy wydając zgodę na osadnictwo zastanawiali się nad zameldowaniem tamtejszych mieszkańców. Mogli zostawić nowych mieszkańców przy starej miejscowości Potok, ale ta zlokalizowana była zupełnie w innym miejscu, mogli również nazwać osadę zupełnie inaczej, ale nazwa góry nie była brana poważnie pod uwagę. Pozostało dopisanie mieszkańców do sąsiednich miejscowości: Starej Huty lub Huciska. Ta druga w tym czasie miała na swoim terenie siedzibę urzędu gminy i ta sytuacja zdecydowała że nowi mieszkańcy Diablej Góry zostali meldowani w Hucisku. Niebawem dwie miejscowości się połączyły i wszyscy (prawie wszyscy) zapomnieli o mrocznych opowieściach. Niedługo (biorąc pod uwagę dzieje państwowości polskiej) trwał rozkwit tych ziem i historia znowu zatoczyła koło. W czasie kiedy stare wsie dalej przeżywały rozkwit, ta część Huciska zaczęła się wyludniać. Starsi mieszkańcy po prostu umarli, a młodsi nie mieli ochoty tutaj pozostać - dlaczego? Nie wiem, ale wiem na pewno, że ma to związek z prastarą opowieścią (mniej lub bardziej prawdziwą) przypomnianą współczesnym przez miejscowego gawędziarza, który dołożył nutkę fantazji.
 

Z pozdrowieniami dla Proboszcza ks. Pawła Słonopasa, który w tych dniach opuszcza Parafię Bondyrz i kościół w Hucisku po 25 latach posługi - przeniesiony decyzją Ordynariusza Diecezji Zamojsko-Lubaczowskiej do pracy w innej parafii.

Antoni Gancarz 
Stara Huta, dn. 16 sierpnia 2016r.







niedziela

PIONIERZY NA PROWINCJI. Straż Pożarna w Senderkach


Lata międzywojenne zapisały się w historii naszego kraju jako czas wielkich przemian: wyzwolenie Polski z zaborów, formowanie rządu z różnych ugrupowań, śmierć Prezydenta Narutowicza, zamach stanu Józefa Piłsudskiego, fale wielkich strajków, które przeszły przez cały kraj, bitwa Warszawska - tzw. "cud nad Wisłą". Najspokojniej było na prowincji. Mała wieś Senderki liczyła wówczas dwadzieścia gospodarstw - połowa gospodarzy w dokumentach  miała zapisane nazwisko Senderek*. Bardzo byli dumni z  powodu tego, że przed laty ich przodek a zarazem patriota i bohater,  posiadał tytuł  szlachecki oraz kilka dymów (zagród). Powód, dla którego osiedlił się na tej ziemi stał się legendą zatartą przez czas. Jan Synderek brał aktywny udział w insurekcji Kościuszkowskiej, zginął  na podkarpaciu jako dowódca oddziału powstańczego a z nim tytuły zaszczyty i .... .

Po odzyskaniu niepodległości znaleźli się ludzie, którzy chcieli odbudować dobre imię właściciela wsi z XVIII wieku - poprzez służbę społeczeństwu,  a byli nimi bracia Piotr i Leon Senderek. Pierwszy - absolwent seminarium duchownego w Lublinie (nie był księdzem) - pracował jako Nadgajowy w lasach Ordynacji Zamojskiej. On założył tutaj Koło Młodzieży Wiejskiej i był pierwszym przewodniczącym tej organizacji. Na wniosek koła młodzieży w 1928 roku została założona straż pożarna - druga po OSP w Krasnobrodzie (1925). OSP w Senderkach - pierwszym Naczelnikiem został Leon Senderek - absolwent szkoły rzemieślniczej we Lwowie. Z organizacji zabaw i różnych przedstawień zakupiono podstawowy sprzęt gaśniczy, umundurowanie, hełmy i toporki, ale niestety brakowało magazynu, a wymieniony sprzęt przechowywany był nieprzystosowanych do tego zagrodach chłopskich. Na szczęście w owym czasie nadawano chłopom lasy i pastwiska, tzw. serwituty. Naczelnik OSP w Senderkach zwrócił się z prośbą do Hrabiego Kazimierza Fudakowskiego z Krasnobrodu, ponieważ to z jego posiadłości wydzielano ziemię, aby podarował nieodpłatnie kawałek ziemi dla straży w Senderkach. Hrabia przekazał miejsce w najbardziej odpowiednim miejscu, tzn. na środku wsi przy gościńcu, celem prowadzenia tutaj ćwiczeń strażackich. Kilkadziesiąt metrów dalej od wymienionej działki, stał budynek leśniczówki zamieszkany przez pracowników leśnych. Z powodu przekazania lasów chłopom, ten budynek okazał się niepotrzebny dla administracji leśnej. Właściciel dóbr widząc pożytek z prężnej organizacji, przekazał nieodpłatnie leśniczówkę dla potrzeb strażaków. Dzięki temu OSP w Senderkach stała się właścicielem jeden morg ziemi niezabudowanej i budynku stojącego na gościńcu wiejskim. Na posiadanej działce w samym środku wsi strażacy, w czynie społecznym wybudowali  drewniany garaż i tam umieścili sprzęt pożarniczy. Leśniczówka po niewielkim remoncie została nazwana Domem Ludowym. Przetrwał on do 1950 roku, kiedy spłonęło połowę wsi.

Po wielkim pożarze działalność OSP osłabła, sprzęt odebrano na rzecz nowopowstałej OSP w Hucisku a garaż został rozebrany. Po kilku latach OSP w Senderkach wznowiła działalność. W czynie społecznym wybudowano nowy garaż, zgromadzono podstawowy sprzęt i zakupiono umundurowanie, ale zapał strażaków nie trwał zbyt długo. Pomimo zmiany zarządu, straż chyliła się ku upadkowi i z konieczności podjęto decyzję o przyłączeniu OSP w Senderkach do sąsiedniej OSP w Starej Hucie. 15 grudnia 1979 roku w nowo wybudowanej remizie w Starej Hucie, odbyło się Walne Zebranie Ochotniczej Straży Pożarnej w Starej Hucie (powstała w 1968 roku), pod przewodnictwem Komendanta Wojewódzkiego pułkownika Mieczysława Skiby. Na wniosek Naczelnika OSP w Senderkach Stanisława Ciska, jednogłośnie podjęto uchwałę o przyłączeniu OSP w Senderkach do OSP w Starej Hucie. Garaż i sprzęt strażacki pozostał w Senderkach.
Spróbujemy rozpoznać postacie na zdjęciach. W miarę możliwości pojawi się opis do prezentowanych, przedwojennych zdjęć. Jeżeli znaliście kogokolwiek - PISZCIE w KOMENTARZU.
 
* W dokumentach często spotykamy się  z brzmieniem nazwiska Synderek,.