Jest to wzniesienie, ileś tam metrów nad poziomem morza, położone między Starą Hutą i
Huciskiem. Na pierwszy rzut oka niczym się
nie różni od innych i nie jest nawet
zaznaczona na mapie, bo nic szczególnego tam nie ma, co by można
podziwiać. A jednak od kilku wieków ma swoją
nazwę, choć próbowano ją zmienić, a jednak
nowy pomysł nie przyjął się, bo nie pasowało
do tego, co się wydarzyło w tym miejscu
przed wiekami. Działo się to w czasach,
kiedy organizowała się państwowość
polska, a pierwszy władca, aby zaistnieć na arenie międzynarodowej
musiał przyjąć chrzest i wprowadzić chrześcijaństwo do swego kraju. Ponieważ, w
tym czasie na ziemiach, które weszły w skład
państwa polskiego było bardzo małe zaludnienie,
większość terenów porastała dziewicza
puszcza, które należały do państwa,
jako dobra królewskie zarządzane przez
administratorów. Dopiero w późniejszych
czasach za wybitne zasługi na polach
bitew i w administracji państwowej król
nadawał szlachectwa i majątki ziemskie.
W miarę postępu chrystianizacji, która następowała powoli, ale skutecznie, panowie polscy przyjmowali chrzest wraz ze swoimi dworami i poddanymi. Było to konieczne, bo inaczej groziła szubienica albo gilotyna. Gorzej było z wykonywaniem tego, co się przyjęło pod przymusem, a obrońcy starych praw skutecznie bronili się przed nowym, którego nie rozumieli. W większych skupiskach ludzkich, nową wiarę głosili księża w czarnych sukniach jak ich pospolicie nazywano, a reszta kraju należała do czarownic, a były dobre i złe. Jedne pomagały ludziom w codziennym życiu i były szanowane w społeczeństwie, w którym żyły, a inne robiły wszystko na złość. Od nich zależała, np. mleczność krów (dopiero później wymyślano pasze treściwe i choroby wymion).
Z pozdrowieniami dla Proboszcza ks. Pawła Słonopasa, który w tych dniach opuszcza Parafię Bondyrz i kościół w Hucisku po 25 latach posługi - przeniesiony decyzją Ordynariusza Diecezji Zamojsko-Lubaczowskiej do pracy w innej parafii.
Antoni Gancarz
Stara Huta, dn. 16 sierpnia 2016r.
W miarę postępu chrystianizacji, która następowała powoli, ale skutecznie, panowie polscy przyjmowali chrzest wraz ze swoimi dworami i poddanymi. Było to konieczne, bo inaczej groziła szubienica albo gilotyna. Gorzej było z wykonywaniem tego, co się przyjęło pod przymusem, a obrońcy starych praw skutecznie bronili się przed nowym, którego nie rozumieli. W większych skupiskach ludzkich, nową wiarę głosili księża w czarnych sukniach jak ich pospolicie nazywano, a reszta kraju należała do czarownic, a były dobre i złe. Jedne pomagały ludziom w codziennym życiu i były szanowane w społeczeństwie, w którym żyły, a inne robiły wszystko na złość. Od nich zależała, np. mleczność krów (dopiero później wymyślano pasze treściwe i choroby wymion).
W owym czasie na wierzchołku wymienionej góry znajdowała się
osada leśna, gdzie
wypalano węgiel drzewny i smolę, która w
tym czasie była bardziej potrzebna w
twierdzach i zamkach do obrony przed
nieprzyjacielem. Mężczyźni zatrudnieni
byli w przemyśle, a kobiety i dzieci
pracowały w polu. Kolejny dzień zdawałoby
się, że będzie podobny do innych.
Słońce wzeszło, ale z samego rana starsi
mieszkańcy przeczuwali coś niedobrego.
Niebo było bezchmurne, a promienie
były jakieś inne, tak jakby przedzierały
się przez mgłę. Ptactwo leśne wydawało jakieś niezrozumiałe krzyki, zwierzyna leśna zachowywała się tak, jakby "miała zamiar opuścić jak najszybciej ten teren. W miarę zbliżania się pory obiadowej,
powietrze zrobiło się takie nieznośne, że nie było czym oddychać, zrobiło się tak spokojnie, że nie poruszył się
ani jeden liść na drzewach. Zanosiło się na
coś groźnego. Mieszkańcy osady szybciej zeszli z pola, w smolarniach
zostali tylko ci, którzy byli niezbędni do
kierowania i pracy w ciągłości produkcji. Pozostali mieszkańcy szybciej jak zwykle
kończyli pracę z obawy, co mogło się wydarzyć.
I stało się. Słońce chyliło się ku
zachodowi, na zachodzie można było zaobserwować
wychodzące niewielkie chmury, w miarę
upływu czasu było ich więcej, słychać było pomruki cichych grzmotów. Nagle zapanowała taka ciemność, że na wyciągnięcie ręki nic nie było widać. Błyskawice prawie bez przerwy rozświetlały wzgórze, pioruny strzelały jeden koło drugiego. Wichura łamała drzewa jak zapałki. Woda lala się z góry, wyglądało na
to jakby wzgórze było morzem i trzeba było
go opróżnić. Nagle zawirował wiatr niedaleko
drogi, wielowiekowe drzewo wyrwane zostało z korzeniami i odrzucane na kilkaset metrów. (Powstał w tym miejscu ogromny dół, nikt w tym czasie nie sprawdzał, co z tego wynikło, bo nie było
możliwości). Mieszkańcy osady pouciekali z domów, bo najpierw trzeszczały ściany, a później wszystko zostało zrównane z ziemią. Podobny los spotkał
smolarnie, przez jedną noc nad tą góra było
piekło na ziemi. Szczęściem było to, że z mieszkańców nikt nie zginął.
Przemoknięci i przestraszeni doczekali
następnego dnia. Po wschodzie słońca można było zobaczyć ogromne
zniszczenia. Po byłej osadzie nie było ani
śladu. Natomiast w miejscu, gdzie wyrwane zostało drzewo z korzeniami, z
tego dołu wypłynęło obfite źródło z krystaliczną
wodą. A naokoło źródła kilkaset metrów
las był wyłamany, że nie pozostało ani jedno drzewo. Były dwie
możliwości: wynieść się z tego miejsca i
zaprzestać produkcji, albo zaczynać od nowa. Zwyciężyło to drugie. Przemawiało za tym obfite źródło, obok
uczęszczany trakt handlowy i gotowy plac pod
budowę zakładów przemysłowych. Nikt nie przypuszczał, że ta piekielna noc zapoczątkuje dalsze dzieje tego miejsca. I tak się stało. W miarę upływu lat budowa
fortyfikacji w miastach i zamków obronnych potrzebowała smoły w celach
obronnych. Smolarnie miały coraz to nowe zamówienia i nigdy tego nie było za dużo. Bardzo często zdarzało się. że kupcy jadący z dalekich stron znanym traktem, pomimo, że mieli uzbrojoną
drużynę dla bezpieczeństwa, jeżeli dzień miał się ku zachodowi, woleli zatrzymać się w osadzie, niż ryzykować dalszą jazdę przez las. Stawiano wozy z towarem na placu, rozpalano ognisko, służba przyrządzała wieczerzę z zapasów, w które zaopatrywali się na podróż lub korzystali z gościnności
osadników. Do późnych godzin nocnych
rozmawiano o czasach przeszłych i współczesnych.
Po sutej wieczerzy zakrapianej mocnymi trunkami pora była kłaść się na odpoczynek.
Wyznaczano straże do pilnowania taboru, a
że czasy były niepewne, bo nowa wiara jeszcze była niepewna i niewiadome było czy to, w co wcześniej wierzyli już ustąpiło na
zawsze woleli być w zgodzie ze wszystkimi.
Po odmówieniu wieczornych pacierzy wystawiano
duży dzban najprzedniejszego miodu, z
dala od obozu dla tych, którzy muszą ustąpić nowemu porządkowi. Oczywiście rano dzbany były puste, tylko wartowników
przez dłuższą część dnia nie opuszczał
dobry humor, ale na to nikt nie zwracał uwagi. Przy następnym postoju dzielni wartownicy chętnie
zgłaszali się na nocną służbę. Zdarzało
się też, że tym traktem szli wędrowni
mnisi w zakurzonych habitach. Mówili,
że wracają z Ziemi Świętej i niosą encenne relikwie, między innymi, kopyta
osiołka, na którym Zbawiciel wjechał do Jerozolimy w Wielki Czwartek, a każde z nich uchroni potencjalnego
nabywcę od iluś tam lat od ognia piekielnego. Tak umieli przemawiać, że trudno było im nie uwierzyć. Każde kopytko
miało inną cenę, w zależności czy lewe,
czy prawe.
Skruszeni smolarze znając temperaturę smoły, którą przez całe życie produkowali, aby się po śmierci w niej nie smażyć wyciągali ostatnią monetę, aby osiągnąć zbawienie. Zamożniejsi za jedno kopyto dawali ładnego konia. Zdarzało się, że taki naciągacz zatrzymywał się w piątek, w dzień bezmięsny, kiedy spożywanie mięsa zakazane
było pod groźbą ognia piekielnego i ku
zdziwieniu obecnych tego zakazu nie stosowali. Kiedy grzecznie zwrócono
im uwagę, ci z kolei gniewali się i dali do zrozumienia
wszystkim, że oni muszą to robić, że
po zjedzeniu mięsa i popiciu mocnym
trunkiem mają we śnie jakieś cudowne
widzenia.
Po udanym handlu i wygodnym odpoczynku wyjeżdżali z osady na pięknych koniach i z pełną sakiewką monet.
Zastanawiali się skąd
nabyć taki cenny towar,
aby uszczęśliwić następną osadę. W miarę upływu czasu zaludnienie kraju zwiększało się, a dobra królewskie
w większości zostały
rozdzielone. Tam, gdzie ziemia nadawała się pod uprawę, karczowano lasy, powstawały nowe osiedla, oczywiście, to
co żyło na tej ziemi: ludzie, zwierzęta i wszelka roślinność były własnością właściciela tej posiadłości. Poddani nie mieli nazwisk,
tytułowani byli z racji wykonywanej przez nich pracy. Kowal, Kołodziej, Szewc itp. Na chrzcie
św. dawano imiona
paniczowi: Stanisław albo Jan, poddanemu to samo, ale później zwracano
się: pan Stanisław albo pan Jan, a do
poddanych: Stach i Jasiek.
Zdarzało
się, że pan Stanisław wysłał Stacha z jakimś
poleceniem w daleką podróż,
oczywiście, że piechotą, bo poddany był
czymś ani kimś. Po załatwieniu sprawy Stach wracał do domu, a że ta droga była
daleka, bardzo powłóczył nogami. Już
był niedaleko do celu słońce już
zaszło, noc była pochmurna, ciemno
się zrobiło, że o krok nie było nic widać i nagle przedstawiło mu się,
ze jest w nieznajomym miejscu i o dziwo
słyszy muzykę, podchodzi bliżej i widzi że odbywa się jakiś bal i to dziwny. Orkiestra gra na ognistych
instrumentach, kelnerzy w czarnych garniturach, wszyscy jednakowego wzrostu, nadzwyczaj uprzejmi. Trunki jakie oferowano są koloru czerwonego i nadzwyczaj mocne.
Nawet nie zdążył się rozejrzeć, już był razem z nimi. Jego codzienne ubranie zmieniło się w czarny garnitur, już nie czuł się Stachem tylko panem Stanisławem tak się świetnie bawił, że nie czuł, kiedy go sen zmorzył. Kiedy się obudził słońce było już wysoko a on siedział na powalonym drzewie o kilkadziesiąt metrów od swojego domu i nie Pan Stanisław tylko poddany Stach. I od tej chwili, uznano, że ta góra ma moc diabelską. Od tamtego czasu minęło dwieście może trzysta lat. Tamto co minęło uznano za bajki lub legendę, nikt się rym nie przejmował. Minęły lata zaborów, dwie wojny światowe, czwarty rozbiór Polski uznany za „przyjaźń polsko-radziecką", czasy względnego spokoju, poprawa życia mieszkańców wsi. I nagle, przy tym właśnie trakcie zwanym gościńcem, w miejscu między budynkami, niedaleko tego źródła, na drzewie przydrożnym, jakaś niewidzialna ręka zawiesiła małą kapliczkę z obrazkiem Matki Boskiej. Minęło już wiele Jat i nikt się do tego nie przyznał, pozostanie to tajemnicą. Od wielu lat zachodziła konieczna potrzeba wybudowania kaplicy na południowej części parafii Bondyrz. Napotykano na same trudności, brak odpowiedniej działki, niemożność uzyskania pozwolenia na budowę, a później zmiana proboszcza. Kiedy nastąpiła (ustrojowa) odwilż można było budować kościoły. Następny proboszcz skorzystał z tej okazji. Wynikł problem z doborem działki. Parafianie proponowali gdzie indziej, na drugiej górze, działka mniej pracochłonna, po prostu ładniejsza. Nie trafiło to do przekonania proboszcza. Uparł się, że ma być w tym miejscu, gdzie znajdowała się kapliczka z obrazkiem. Niestety proboszcz, który rozpoczął budował został przeniesiony do Tomaszowa. Następny, który kontynuował i zakończył budowę, zmienił patronkę kościoła z Marii Magdaleny na Matkę Boską Nieustającej Pomocy. I tu trzeba sobie zadać trudne pytanie, czy to, co jest tu napisane jest oparte na legendzie, ale jak mówi stare przysłowie, w każdej bajce coś tam z prawdy jest. Choćby sama nazwa tego wzgórza, że to nie dzisiaj, ani sto lat temu nie powstało, tylko o wiele wcześniej.
Nawet nie zdążył się rozejrzeć, już był razem z nimi. Jego codzienne ubranie zmieniło się w czarny garnitur, już nie czuł się Stachem tylko panem Stanisławem tak się świetnie bawił, że nie czuł, kiedy go sen zmorzył. Kiedy się obudził słońce było już wysoko a on siedział na powalonym drzewie o kilkadziesiąt metrów od swojego domu i nie Pan Stanisław tylko poddany Stach. I od tej chwili, uznano, że ta góra ma moc diabelską. Od tamtego czasu minęło dwieście może trzysta lat. Tamto co minęło uznano za bajki lub legendę, nikt się rym nie przejmował. Minęły lata zaborów, dwie wojny światowe, czwarty rozbiór Polski uznany za „przyjaźń polsko-radziecką", czasy względnego spokoju, poprawa życia mieszkańców wsi. I nagle, przy tym właśnie trakcie zwanym gościńcem, w miejscu między budynkami, niedaleko tego źródła, na drzewie przydrożnym, jakaś niewidzialna ręka zawiesiła małą kapliczkę z obrazkiem Matki Boskiej. Minęło już wiele Jat i nikt się do tego nie przyznał, pozostanie to tajemnicą. Od wielu lat zachodziła konieczna potrzeba wybudowania kaplicy na południowej części parafii Bondyrz. Napotykano na same trudności, brak odpowiedniej działki, niemożność uzyskania pozwolenia na budowę, a później zmiana proboszcza. Kiedy nastąpiła (ustrojowa) odwilż można było budować kościoły. Następny proboszcz skorzystał z tej okazji. Wynikł problem z doborem działki. Parafianie proponowali gdzie indziej, na drugiej górze, działka mniej pracochłonna, po prostu ładniejsza. Nie trafiło to do przekonania proboszcza. Uparł się, że ma być w tym miejscu, gdzie znajdowała się kapliczka z obrazkiem. Niestety proboszcz, który rozpoczął budował został przeniesiony do Tomaszowa. Następny, który kontynuował i zakończył budowę, zmienił patronkę kościoła z Marii Magdaleny na Matkę Boską Nieustającej Pomocy. I tu trzeba sobie zadać trudne pytanie, czy to, co jest tu napisane jest oparte na legendzie, ale jak mówi stare przysłowie, w każdej bajce coś tam z prawdy jest. Choćby sama nazwa tego wzgórza, że to nie dzisiaj, ani sto lat temu nie powstało, tylko o wiele wcześniej.
Czyżby miało powstać nowe sanktuarium, bo w Krasnobrodzie też na początku obrazek wieszano na drzewie. Później budowano drewnianą kapliczkę, następnie drewniany kościół, aż pojawili się bogaci sponsorzy. Dzięki nim marny taki piękny murowany kościół. Ktoś może powiedzieć, że kiedyś były inne czasy. Czasy są zawsze podobne. Pory
roku jednakowo się zmieniają, po zimie
następuje wiosna itd. A prawdziwy cud przydałby
się w tym czasie.
Antoni Gancarz
Gazeta Krasnobrodzka 18.10.2000r.
Zdjęcia są współczesne i w niczym nie przedstawiają sytuacji związanej z napisaną opowieścią, ale zastanawiają dzieje mieszkańców tej góry, podobne na planie stuleci. Nikt tutaj nie mógł zamieszkać na dłużej, a nieliczni śmiałkowie nieświadomi mrocznych dziejów i złowieszczej nazwy, po dekadzie lub kilku dekadach pozostawiają opuszczone domostwa. Wydawało się, że budowa kościoła na malowniczym wzgórzu zmieni sytuację - nic podobnego! Nawet przyjezdni nabywcy opustoszałych posesji mieszkają tutaj tylko przez kilka dni w roku.
Współczesna historia tej części osady jest bardzo poplątana a wszystkie próby złagodzenia demonicznej nazwy nie przynoszą efektu. Nazwa "Diabla Góra" raczej nie zachęca do planowania osadnictwa, więc coś próbowano z tym zrobić. Grunty po obydwu stronach drogi łączącej Hucisko i Starą Hutę należały do mieszkańców sąsiedniej wsi o łagodnej nazwie "Potok". Przed laty płynęła tam mała ale bardzo bystra rzeczka, która miała ujście w niedalekiej rzece Szum, ta wpływa do rzeki Tanew, a ta z kolei do Sanu, który stanowi prawobrzeżny dopływ Wisły. Być może bystry potok był początkiem większej rzeki, niestety suche lata pozostawiły moczarę w środkowej części wsi a rzekę Szum zasila krótszy dopływ zwany przez miejscowych Świerz (Świrz). Wracając jednak do pola: za górą, pod górą, przy trakcie - tak nazywali to miejsce mieszkańcy, unikając prawdziwej, a zarazem przerażającej nazwy - miejsce to przez stulecia nie zamieszkałe, zaczęło na początku XX wieku nabierać niespotykanego rozkwitu. Zapomniano, a może zbagatelizowano starą nazwę. Bardzo przyjazne miejsce na osiedlenie tj. szeroki gościniec, blisko położona bardzo silna studnia (aktualnie staw Pana Puźniaka), południowy stok góry wydawały się idealnym miejscem na nowe siedliska dla rodzin przy podziale majątków. Urzędnicy wydając zgodę na osadnictwo zastanawiali się nad zameldowaniem tamtejszych mieszkańców. Mogli zostawić nowych mieszkańców przy starej miejscowości Potok, ale ta zlokalizowana była zupełnie w innym miejscu, mogli również nazwać osadę zupełnie inaczej, ale nazwa góry nie była brana poważnie pod uwagę. Pozostało dopisanie mieszkańców do sąsiednich miejscowości: Starej Huty lub Huciska. Ta druga w tym czasie miała na swoim terenie siedzibę urzędu gminy i ta sytuacja zdecydowała że nowi mieszkańcy Diablej Góry zostali meldowani w Hucisku. Niebawem dwie miejscowości się połączyły i wszyscy (prawie wszyscy) zapomnieli o mrocznych opowieściach. Niedługo (biorąc pod uwagę dzieje państwowości polskiej) trwał rozkwit tych ziem i historia znowu zatoczyła koło. W czasie kiedy stare wsie dalej przeżywały rozkwit, ta część Huciska zaczęła się wyludniać. Starsi mieszkańcy po prostu umarli, a młodsi nie mieli ochoty tutaj pozostać - dlaczego? Nie wiem, ale wiem na pewno, że ma to związek z prastarą opowieścią (mniej lub bardziej prawdziwą) przypomnianą współczesnym przez miejscowego gawędziarza, który dołożył nutkę fantazji.
Gazeta Krasnobrodzka 18.10.2000r.
Zdjęcia są współczesne i w niczym nie przedstawiają sytuacji związanej z napisaną opowieścią, ale zastanawiają dzieje mieszkańców tej góry, podobne na planie stuleci. Nikt tutaj nie mógł zamieszkać na dłużej, a nieliczni śmiałkowie nieświadomi mrocznych dziejów i złowieszczej nazwy, po dekadzie lub kilku dekadach pozostawiają opuszczone domostwa. Wydawało się, że budowa kościoła na malowniczym wzgórzu zmieni sytuację - nic podobnego! Nawet przyjezdni nabywcy opustoszałych posesji mieszkają tutaj tylko przez kilka dni w roku.
Współczesna historia tej części osady jest bardzo poplątana a wszystkie próby złagodzenia demonicznej nazwy nie przynoszą efektu. Nazwa "Diabla Góra" raczej nie zachęca do planowania osadnictwa, więc coś próbowano z tym zrobić. Grunty po obydwu stronach drogi łączącej Hucisko i Starą Hutę należały do mieszkańców sąsiedniej wsi o łagodnej nazwie "Potok". Przed laty płynęła tam mała ale bardzo bystra rzeczka, która miała ujście w niedalekiej rzece Szum, ta wpływa do rzeki Tanew, a ta z kolei do Sanu, który stanowi prawobrzeżny dopływ Wisły. Być może bystry potok był początkiem większej rzeki, niestety suche lata pozostawiły moczarę w środkowej części wsi a rzekę Szum zasila krótszy dopływ zwany przez miejscowych Świerz (Świrz). Wracając jednak do pola: za górą, pod górą, przy trakcie - tak nazywali to miejsce mieszkańcy, unikając prawdziwej, a zarazem przerażającej nazwy - miejsce to przez stulecia nie zamieszkałe, zaczęło na początku XX wieku nabierać niespotykanego rozkwitu. Zapomniano, a może zbagatelizowano starą nazwę. Bardzo przyjazne miejsce na osiedlenie tj. szeroki gościniec, blisko położona bardzo silna studnia (aktualnie staw Pana Puźniaka), południowy stok góry wydawały się idealnym miejscem na nowe siedliska dla rodzin przy podziale majątków. Urzędnicy wydając zgodę na osadnictwo zastanawiali się nad zameldowaniem tamtejszych mieszkańców. Mogli zostawić nowych mieszkańców przy starej miejscowości Potok, ale ta zlokalizowana była zupełnie w innym miejscu, mogli również nazwać osadę zupełnie inaczej, ale nazwa góry nie była brana poważnie pod uwagę. Pozostało dopisanie mieszkańców do sąsiednich miejscowości: Starej Huty lub Huciska. Ta druga w tym czasie miała na swoim terenie siedzibę urzędu gminy i ta sytuacja zdecydowała że nowi mieszkańcy Diablej Góry zostali meldowani w Hucisku. Niebawem dwie miejscowości się połączyły i wszyscy (prawie wszyscy) zapomnieli o mrocznych opowieściach. Niedługo (biorąc pod uwagę dzieje państwowości polskiej) trwał rozkwit tych ziem i historia znowu zatoczyła koło. W czasie kiedy stare wsie dalej przeżywały rozkwit, ta część Huciska zaczęła się wyludniać. Starsi mieszkańcy po prostu umarli, a młodsi nie mieli ochoty tutaj pozostać - dlaczego? Nie wiem, ale wiem na pewno, że ma to związek z prastarą opowieścią (mniej lub bardziej prawdziwą) przypomnianą współczesnym przez miejscowego gawędziarza, który dołożył nutkę fantazji.
Z pozdrowieniami dla Proboszcza ks. Pawła Słonopasa, który w tych dniach opuszcza Parafię Bondyrz i kościół w Hucisku po 25 latach posługi - przeniesiony decyzją Ordynariusza Diecezji Zamojsko-Lubaczowskiej do pracy w innej parafii.
Antoni Gancarz
Stara Huta, dn. 16 sierpnia 2016r.